Mimo/dzięki. Działaj w kulturze

Data publikacji: 08.11.2011
Średni czas czytania 25 minut
drukuj
W dziedzinie animacji kultury i edukacji kulturalnej obserwujemy trwające od kilku lat znaczące ożywienie. Te przez długi czas niszowe, a dla wielu zupełnie niejasne pojęcia, są obecne w głównym nurcie: edukacja kulturalna i animacja kultury znalazły swoje stałe miejsce w słowniku MKiDN, w szkołach i na uczelniach, w obiegu medialnym i potocznym. Stały się powszechne, utrwalone, oficjalne, czasem można nawet odnieść wrażenie, że stały się jakąś sprawą społecznie istotną. Coraz powszechniejsze staje się przecież oczekiwanie, że „pracownik sektora kultury“ będzie animatorem, a nie urzędnikiem, że w domu kultury „coś fajnego” czy też „coś innego” będzie się działo. Tekst Małgorzaty Litwinowicz.

Pojęcia edukacji i animacji kulturalnej trwale wiążą się z ideą aktywności obywatelskiej, samorzutnej i oddolnej działalności, w której etos społecznikowski łączy się harmonijnie z umiejętnościami profesjonalisty. Bardzo ważnym „aktorem” sceny tak rozumianej aktywnej kultury jest dzisiaj w Polsce trzeci sektor. Powinno być to źródło niewątpliwej radości i satysfakcji – perspektywa życia w społeczeństwie, które bierze sprawy w swoje ręce wydaje się bardzo obiecująca. Nie można jednak zapominać o tym, że istnieje w Polsce system instytucji kultury, i zasadne wydaje mi się pytanie o to, co się dzieje na przecięciu działalności obywatelskiej (stowarzyszeniowej, nieformalnej czy prywatnej) i instytucjonalnej; i – czy przecięcie takie w ogóle występuje.

O skutkach potransformacyjnych reform w sektorze edukacji, zdrowia czy administracji publicznej z pewnością można dyskutować, a lista uwag krytycznych nie zamknęłaby się na stronie standardowego maszynopisu. Niewątpliwe jest jednak to, że sektor kultury żadną systemową reformą nie został tknięty. Coś się zmienia, lecz jest to zmiana ewolucyjna i przypadkowa jednocześnie. Często bardzo powolna, i często związana nie z zasadniczą zmianą formuły działania ośrodków kultury, lecz z osobistym zaangażowaniem i umiejętnościami osób, które w danym miejscu akurat się znalazły. Nie ma w Polsce systemu profesjonalnej edukacji tzw. kadr kultury, nie ma także systemu profesjonalnej re-edukacji tychże kadr. W latach 90. polskie uczelnie pełne były nauczycieli, którzy reformą systemową zostali zmuszeni do uzupełnienia edukacji i uzyskania dyplomu ukończenia studiów. Można się spierać o to, na ile skuteczna była to edukacja i czy słuchacze byli beneficjentami czy ofiarami tego projektu. Ale – możliwa jeszcze dwadzieścia lat temu sytuacja, w której pracę w szkole podejmuje nauczyciel mogący się pochwalić ukończeniem liceum pedagogicznego czy też jedynie tzw. małą maturą (2 klasy szkoły średniej) – jest dzisiaj nie do pomyślenia. Trudno nie uznać tego za zmianę na lepsze. Podobny system doskonalenia umiejętności zawodowych i podwyższania standardów uznawanych za podstawowe zastosowany został w wielu innych dziedzinach – pielęgniarki i położne w znakomitej większości kończą dziś przecież studia medyczne, pracownicy przedszkoli – studia pedagogiczne itd. Nie jest moim celem sformułowanie postulatu „każdy animator magistrem”, ale chcę podkreślić, że w dziedzinie, którą się tu zajmujemy nie istnieje ani żaden system certyfikacji zawodowej, ani żaden mechanizm, który „pracowników branży” zmuszałby do podnoszenia umiejętności zawodowych i rozszerzania własnych kompetencji. W efekcie – sami pracownicy instytucji kultury są nie tak rzadko ludźmi, którzy życiem kulturalnym interesują się umiarkowanie, a ich znajomość tego, co się dzieje nawet w tradycyjnie pojmowanej kulturze artystycznej – literaturze, teatrze, filmie, nie mówiąc o sztuce współczesnej – pozostawia wiele do życzenia. Nie lepiej jest z wiedzą o współczesnych kierunkach i metodach, które w edukacji kulturalnej i animacji kultury bywają dziś stosowane. Trudno nie dostrzec, że ma to znaczenie dla tworzenia owego obszaru „przecięcia”/spotkania między działalnością instytucjonalną a obywatelską.

Widać to doskonale w mniejszych miejscowościach – tam, gdzie ofertę kulturalną tworzą lokalne domy kultury, szkoła i kościół. Może nie tylko zresztą w mniejszych, i tu chciałabym się odwołać do dobrze mi znanego przykładu, który uważam za typowy, a nie wyjątkowy. Zakończona w tym roku budowa dzielnicowego Klubu Kultury na warszawskiej Saskiej Kępie wywołała wielkie poruszenie w lokalnej społeczności. W drodze samoorganizacji powołano warsztaty, które służyły wypracowaniu programu powstającego domu, tak, by autentycznie był on zwrócony „ku społeczności“, przy okazji dzielnicowego święta odbywały się społeczne konsultacje dotyczące programu i nazwy powstającego ośrodka oraz społecznie inicjowane spotkania z lokalnymi władzami. Kierownika nowego domu wyłoniono w ramach konkursu; zaproszony na spotkanie z lokalną grupą działania nie przedstawił żadnego programu działania na najbliższy czas. Kierownik został wybrany w czerwcu, dom otworzono w ostatni weekend września (tydzień przed wyborami), wystawą rzeźbiarską. Obecnie w ofercie klubu znajdują się zajęcia musicalowe dla dzieci i młodzieży. Lokalna grupa działania, artyści, aktywiści, animatorzy czy jak się tam oni wszyscy nazywają, mogą przychodzić i zgłaszać propozycje (które formułowane i komunikowane były już przecież wielokrotnie, w mowie i na piśmie); zostaną one w stosownym czasie rozpatrzone przez dyrekcję.

W tej samej małej dzielnicy otworzono w tym samym roku nowy piękny budynek Ogniska Pracy Pozaszkolnej. Powstał na terenie ogródka jordanowskiego i „zjadł“ część terenu zielonego – bardzo kochaną przez dzieci górkę (jedną z niewielu na płaskim Mazowszu). Budynek świetnie zaprojektowany, ma wejście na dach – latem można tam (teoretycznie) biegać po trawie, zimą – zjeżdżać na sankach. Górka-dach ze względów bezpieczeństwa jest jednak zamknięta, do budynku ogniska nie udało mi się wejść, mimo kilkakrotnych niezdarnych usiłowań. Zresztą – nawet gdyby – nie mogłabym zagrać w ping-ponga z własnym dzieckiem, jako że nie posiadam legitymacji szkolnej, która uprawnia do korzystania ze znajdujących się na terenie ośrodka urządzeń. Obie te inwestycje (kulturalna i edukacyjna) kosztowały lekko licząc 15 milionów złotych, obie mogłyby służyć ludziom tworząc wspólnie sensowny, uzupełniający się program dla różnych grup – rodziców z małymi dziećmi, dzieci szkolnych i przedszkolnych, młodzieży, dorosłych, seniorów; obie instytucje mogłyby wiele swoich problemów (niewystarczające kadry, brak środków na realizację projektów itd.) rozwiązać uchylając nieco drzwi i wpuszczając do środka lokalne grupy działania, organizacje pozarządowe czy indywidualnych artystów. Tak się jednak nie dzieje, i nic niestety nie zapowiada zmiany. Mamy więc sukces w postaci znaczących inwestycji w kulturę, którymi władze dzielnicy słusznie mogą się chwalić, połączony z kompletną klęską, której niewątpliwym sygnałem są puste wnętrza obydwu domów i uporczywie nasuwające się pytanie – czy było to potrzebne? Może jednak lepiej w tę kulturę nie inwestować, skoro uzyskuje się w wyniku tych inwestycji jakieś nie-całkiem-konieczne przestrzenie, martwe, drogie w utrzymaniu? Tak oto przykład pozytywny może stać się przykładem negatywnym, i to naprawdę jest niedobra wiadomość.

Można (i słusznie) zauważyć, że jest to typowo warszawkowe narzekanie, bo przecież  obydwa ośrodki zostały właśnie zbudowane i otwarte, a nie zamknięte, sprzedane deweloperom czy też przekształcone na ciuchland połączony z oddziałem banku i firmą oferującą tanie pożyczki – jak to się zdarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu lat w wielu miastach i miasteczkach. Tam, gdzie okazywało się, że powierzchnia użytkowa ma swoją cenę, a dotychczasowa działalność ośrodka kultury i operatywność jego pracowników potwierdzała tylko powszechną intuicję – „Nic się tam nie dzieje“, „To do niczego nie służy“.

Nie będzie lepiej, samorządy nie mają obecnie żadnej motywacji do tego, by środki, którymi dysponują, wydawać na infrastrukturę kultury i działania kulturalne (prócz niewielkich zwykle  budżetów przeznaczanych na konkursy dla organizacji pozarządowych). Nie stać ich przecież na realizację zadań wynikających z ustawy żłobkowej, na utrzymanie orlików, na przystosowanie szkół dla sześciolatków, na budowę nowych placów zabaw z obowiązkowym gumowym podłożem (o czym donosi „Gazeta Wyborcza” z dzisiaj, czyli 24 października).

Tak się właśnie stało w Olsztynie, w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych, z którego zwolniono czworo pracowników tworzących Teatr Wiejski Węgajty i Scholę Teatru Wiejskiego Węgajty. Na ten przykład wskazuję również dlatego, że uważam go za znamienny i typowy. Działalność tych dwóch ośrodków przyczyniła się niewątpliwie do zmiany „kulturalnej mapy Polski“ – nazwę „Węgajty“ rozpoznawali i rozpoznają ludzie teatru, animatorzy, nauczyciele, muzycy i muzykolodzy… Petycję o konstruktywne i sensowne rozwiązanie, umożliwiające Węgajtom dalszą pracę podpisało 2639 osób (stan na 24 października 2011); poszukiwanie takiego rozwiązania jest niezbędne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że władze samorządowe zaproponowały zespołowi „korzystanie z wojewódzkich konkursów grantowych“. Tytuł jednego, ogłoszonego przez samorząd województwa wydaje się  bardzo trafny: „Moje życzenia do złotej rybki“, choć niewykluczone, że śpiewacy rekonstruujący średniowieczne dramaty liturgiczne lepiej odnaleźliby się w konkursie wędkarskim (również finansowanym przez samorząd województwa). Budżet przeznaczony na realizację projektów z zakresu kultury i ochrony dziedzictwa kulturowego w tym wojewódzwie wynosił 450 tys. złotych w roku 2011 (dla porównania – w konkursie na działania z zakresu kultury fizycznej i sportu – 4 050 000). Mieszkańcy województwa to ponad 1400000, suma konkursowa daje nam więc 32 grosze na kulturę na głowę. Zarejestrowanych organizacji pożytku publicznego (do tych należy dodać te, które OPP nie są) jest w województwie ponad 250. Nawet jeśli zakładamy, że tylko około 100 z nich jest w stanie przygotować sensowny projekt kulturalny – daje nam to średnią dotację w wysokości 4500 złotych rocznie. Wydaje mi się, że ta suma – która jest ofertą samorządu dla organizacji pozarządowych – nie wymaga specjalnych komentarzy.

Są oczywiście konkursy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wkład własny (liczony tylko w twardej gotówce; wolontariat, bartery, własne materiały, bezpłatna sala – nie mogą się do niego zaliczać) w ramach programu „Edukacja kulturalna” wynosi minimalnie 25%. Co oznacza, że ze wkładem własnym uzyskanym w konkursie samorządowym (w wysokości np. 5000 zł) można uzyskać z MKiDN kolejne 15000. To by było na tyle jeśli chodzi o środki publiczne, trudno jest się rozpędzić.

Najznaczniejszymi beneficjentami zeszłorocznego konkursu w ramach ministerialnego programu „Edukacja kulturalna” były: Stowarzyszenie Era Nowe Horyzonty (495 500 zł) i Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu (dwa projekty – 375 000 zł i 150 000 zł), kolejnym – Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi (209 000 zł). Dofinansowania tego rzędu są bardzo rzadkie – większość projektów to dotacje 30 000-60 000 zł, niewielka część – około 100 000. Są to sumy, które wystarczają na realizację rocznego projektu w średniej skali, i należy o nich myśleć raczej jako o działaniach uzupełniających (i chodzi tu zarówno o działania kulturalne w skali gminy, miasta czy regionu jak i program samej organizacji-beneficjenta), a nie podstawowych. Słusznie zresztą – finansowanie projektów ma charakter zadaniowy i nie powinno być wsparciem działalności statutowej.

Wskazuję tutaj „z imienia” na największych beneficjentów ostatniego konkursu pamiętając o ewangelicznej zasadzie „Kto ma, temu będzie dodane”. Reguła ta jest świetna, i wspieranie profesjonalnie działających organizacji z dużym potencjałem – ma sens i daje gwarancję (a przynajmniej nadzieję) jakości. Nie jest jednak sprawiedliwa konkurencja, w której w tych samych zawodach biorą udział operatorzy bolidów Formuły 1 i traktorów konstruowanych domowym sposobem, i warto zastanowić się nad tym czy owa równość, którą niesie system grantów/konkursów nie jest aby eleganckim narzędziem wykluczania i pogłębiania różnic. Sądzę, że jednak odmienne są możliwości rozpoznawalnej medialnie organizacji, działającej w dużym ośrodku miejskim, inne – małego stowarzyszenia, którego najmocniejszym instytucjonalnym partnerem może być gminny dom kultury czy szkoła (choć to ostatnie się nie za bardzo liczy, bo szkoła w polskim porządku instytucjonalnym nie należy do dziedziny kultury lecz edukacji…). Możliwość korzystania z pomocy profesjonalistów i wolontariuszy – edukatorów, fundraiserów, menadżerów projektów, konsultantów jest jednak w tych dwóch przypadkach zasadniczo inna. Ta różnica w „dostępie do zasobów” – ludzi, mediów, infrastruktury, środków finansowych – jest nie do zlekceważenia, warto się przyjrzeć temu czy ona się rzeczywiście w Polsce w ostatnich latach wyrównuje czy raczej pogłębia, i czy nie mamy aby do czynienia z intensywną peryferyzacją peryferiów. Jeśli tak jest – strategie związane z publicznym finansowaniem działań edukacyjnych i animacyjnych powinny to uwzględniać. System konkursowo-projektowy wprowadzony po transformacji ustrojowej przyniósł wiele przejrzystości, reguły gry – nawet jeśli trudne – zostały przynajmniej zdefiniowane. Jednak –  równość szans na start w konkursie bywa równością pozorną, i te dobrze już ustabilizowane formuły należałoby teraz poddać krytycznemu oglądowi. Czy przynoszą one to, czego byśmy w edukacji kulturalnej i animacji kultury chcieli: zmianę społeczną, upowszechnienie partycypacyjnego modelu kultury, zwiększenie liczby osób rzeczywiście zaangażowanych na rzecz kultury w swojej społeczności? Czy działania realizowane w ramach publicznych środków okazały się więziotwórcze, trwałość ich rezultatów – choć trochę większa niż ramy czasowe projektu?

I – choć pytanie to pachnie nieco etatyzmem – czy właśnie ta stabilność działań projektowych, często nierozerwalnie związana ze stabilnością organizacji – nie jest czymś co warto wspierać? Perspektywa realizacji projektu finansowanego z publicznych (ministerialnych czy samorządowych) środków to zwykle jeden rok kalendarzowy. Realnie – około 9-10 miesięcy. Terminy aplikacyjne pojawiają się pod koniec roku, rozstrzygnięcia – w pierwszym kwartale kolejnego. Są więc to zasadniczo działania krótkoterminowe. Czy aktywizację społeczną, zmianę postaw, uzyskanie trwałych kompetencji i inne jeszcze osiągnięcia, które nagminnie wpisywane są do wniosków aplikacyjnych w sekcjach „cele” i „założone efekty” można osiągnąć w ciągu dziewięciu miesięcy? Znamy wprawdzie zjawiska fizjologiczne, które trwają dokładnie tyle i kończą się rzec można spektakularnym sukcesem. Ale – po pierwsze – nie wszystkie metafory, które przychodzą nam do głowy są trafne. Po drugie – nawet jeśli uczepimy się tej – trzeba pamiętać, że noworodek nie jest w stanie prowadzić samodzielnego życia. Rezultat dobrze przeprowadzonego projektu wymaga wsparcia i pielęgnowania, inaczej – równie dobrze mogłoby go nie być. Tymczasem możliwości kontynuowania i rozwijania tego, co raz dobrze zrobione nie są takie wielkie. Projekty zakładające szerszy horyzont czasowy – dwu- i trzyletnie są w finansowaniu publicznym rzadkością, a kolejne propozycje składane w rocznych konkursach muszą się charakteryzować innowacyjnością i oryginalnością, nie mogą więc być kontynuacją dobrze zaczętej i obiecującej pracy. Wiadomo – mamy jeszcze do dyspozycji środki europejskie (program Kultura 2007-2013, Fundusz EOG czyli tzw. granty norweskie, programy operacyjne – takie jak PO Kapitał Ludzki, w ramach którego można finansować działania „miękkie”, a więc także przedsięwzięcia kulturalne nastawione na zmianę społeczną, Europejską Fundację Kultury, Fundację Anny Lindh, itd.) czy też fundusze prywatne i korporacyjne.

Wydawałoby się, że nie jest źle, i wszystkie możliwości są otwarte, a jeśli ktoś ze swoją organizacją się w tym porządku nie odnajduje – trudno, może powinien zmienić zawód. Może tak. A może warto przyjrzeć się temu, na ile aktywnymi użytkownikami tych funduszy są samorządowe instytucje kultury. Wiemy, że udział ten jest bardzo niewielki – może warto więc pytać dlaczego, i czy brak obowiązku aktualizowania umiejętności zawodowych w tym sektorze nie ma tutaj nic do rzeczy. Brak pomysłów nie rodzi pomysłów, brak umiejętności nie sprzyja powstawaniu umiejętności. Wiemy, że lepiej dają sobie tutaj radę organizacje pozarządowe, i świetnie to o nich świadczy. Nie wiemy jednak tego, ile jest dzisiaj w Polsce ngosów zajmujących się edukacją kulturalną i animacją kultury – takich, których działalność ma charakter w miarę stabilny, to znaczy: perspektywa działalności obejmuje najbliższych 5-7 lat, praca nie ma tylko charakteru jedynie projektowego lecz także programowy, i znajduje to odzwierciedlenie w konstrukcji zespołu, a profil działania organizacji jest wyrazisty, by nie powiedzieć „specjalistyczny” – ponieważ nie funkcjonuje ona „od grantu do grantu” i nie kształtuje programu w zależności od tego „co jest do wzięcia”. Czy nie mamy w przypadku organizacji tego rodzaju do czynienia z permanentym przepływem kadr – bo trafiają do nich studenci lub młodzi absolwenci, którym w trzydziestym piątym roku życia zaczyna przeszkadzać brak ubezpieczenia zdrowotnego, nie uśmiecha się darmowy urlop macierzyński i przestaje wystarczać umowa o dzieło? Ruchliwość i zmienność mają wiele zalet, ale pożytki z nieustannej ucieczki tych, którzy już się czegoś nauczyli wydają mi się dyskusyjne. Sygnalizuję tylko tutaj tę kwestię – bo wydaje mi się ona warta poważniejszego badania, wykraczającego poza intuicję czy też spostrzeżenia dotyczącego tego, co się dzieje w znanym mi środowisku animatorów i edukatorów. A może możliwy jest szczęśliwy mariaż instytucji kultury (w Polsce mamy ciągle niezłą infrastrukturę!) i organizacji obywatelskich. Na innych jednak zasadach niż te, według których instytucja jest władzą i właścicielem, społeczność – petentem, który może korzystać z łaski pańskiej, a ta wiadomo na jakim koniu jeździ. Systemowe ramy współpracy? Konieczność zawierania lokalnych partnerstw – na przykład w konkursach grantowych? To jest zadanie do odrobienia.

Wydaje mi się ono ważne. Przede wszystkim dlatego, że entuzjazm związany z aktywnością społeczną, tym, że ludzie biorą sprawy uczestnictwa w kulturze w swoje ręce – może okazać się złudny i krótkotrwały. Przyglądając się dzisiejszym ramom systemowym możemy bowiem dojść do wniosku, że rzeczywistość nie jest tak przyjazna jak usiłujemy jej wmówić, i że „branie w swoje ręce” oznacza po prostu całkowitą prywatyzację działalności edukacyjnej. Da się ona streścić hasłem „Chceta, to róbta”, bądźcie aktywni – za 32 grosze na głowę. Maria Curie-Skłodowska otrzymała nagrodę Nobla nie dzięki temu, że na żadnym uniwersytecie na ówczesnych ziemiach polskich pod zaborami kobiety nie mogły się kształcić, lecz – mimo tego. Kwestia tego czy dzisiejsza aktywność w kulturze odbywa się dzięki ramom systemowym czy mimo tych ram naprawdę wydaje mi się ważna.

Miało być o ideałach, inspiracjach i języku. O tym, że ważne jest to, co jest dziś w działalności kulturalnej ożywcze, co nas inspiruje i wzmacnia. A wyszło, jak wyszło, o pieniądzach i instytucjach, które mają znaczenie; także – ponieważ należą do nas, jeśli czujemy się obywatelami.

Małgorzata Litwinowicz – pracuje w Instytucie Kultury Polskiej UW, wydała m.in. „O starożytnościach litewskich. Mitologizacja historii w XIX-wiecznym piśmiennictwie było Księstwa Litewskiego”, członkini Polskiego Stowarzyszenia Kulturoznawczego, członkini Stowarzyszenia Grupa O.