Inkluzywne wykluczenie

Data publikacji: 21.12.2011
Średni czas czytania 24 minut
drukuj
W ostatnich latach wiele mówi się o inkluzywności działań i instytucji kulturalnych: mają być one otwarte, uwzględniające doświadczenia i potrzeby różnych mniejszości,  przyjazne i zachęcające do uczestnictwa i współtworzenia dóbr kultury. Inicjatywy różnych instytucji mają na celu dotarcie tam, gdzie dostęp do kultury jest utrudniony: do małych miasteczek, wsi, czy do zaniedbanych dzielnic miast. A jednak uczestnictwo w kulturze jest coraz mniejsze, a wiele jej przejawów staje się dostępnych dla coraz bardziej elitarnych grup. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą coraz mniejkurczących się państwowych nakładów na kulturę, likwidację wielu państwowych instytucji kulturalnych takich, jak domy kultury czy biblioteki.  Uczestnictwo w  dostępnych kulturalnych rozrywkach (bilety do filharmonii, teatrów, galerii)  jest coraz droższe. Istnieją jednak jeszcze przynajmniej dwa inne, w moim przekonaniu istotne wymiary problemu: sposób organizacji wydarzeń kulturalnych, wynikający ze stylu działania charakterystycznego dla organizacji pozarządowych, a także sama forma i oprawa tych wydarzeń, pozornie otwierająca, utrudniająca jednak uczestnictwo wielu grupom społecznym. Tekst Aleksandry Bilewicz

Pułapka obywatelskości

Pierwszy z wymienionych problemów – sposób organizacji życia kulturalnego –  wiąże się z szerszym zagadnieniem, jakim jest wycofywanie się państwa z wielu dziedzin działalności społecznej, między innymi z działalności kulturalnej. Jest to silnie związane z transformacyjnym dziedzictwem naszego obecnego systemu politycznego. Po 1989 roku wywodzący się z ówczesnych środowisk opozycyjnych działacze społeczni, kulturalni i polityczni dążyli do jak największego ograniczenia roli państwa praktycznie we wszystkich dziedzinach życia, nawet tych związanych z dostarczaniem usług czy wsparcia dużo bardziej elementarnego, niż rozrywki kulturalne. Nieocenionym źródłem wiedzy na temat postaw działaczy społecznych w okresie pierwszych dziesięciu lat po transformacji jest wydana w tym roku książka Ilony Iłowieckiej-Tańskiej p.t. „Liderzy i działacze. O idei trzeciego sektora w Polsce”. Autorka przeprowadziła pogłębione wywiady z sześcioma ważnymi postaciami dla rozwoju organizacji pozarządowych w Polsce. Z analizy tej wynika, że doświadczenie działania w strukturach opozycyjnych i większej lub mniejszej opresji ze strony władzy w PRL sprawiło, że osoby te opowiadały się za jak najmniejszą rolą  państwa w życiu społecznym. Aktywność państwa miała zostać zastąpiona przez szeroko rozumiane społeczeństwo obywatelskie – które definiowano jako zbiorowość obywateli troszczących się o społeczność, okolicę, lokalne sprawy, chcących brać ich jak najwięcej w swoje ręce. Pozytywnie wartościowane były inicjatywy oddolne, negatywnie – te odgórnie narzucone: „Wartością miała być więc nie tylko treść działania, lecz przede wszystkim jego struktura: problemy byłyby rozwiązywane oddolnie, społecznie i w wyniku dobrowolnej aktywności zrzeszonych obywateli”[i] . Ponieważ państwo było postrzegane negatywnie, „Zjawiskiem wartościowanym pozytywnie były więc wszelkie działania na rzecz decentralizacji i delegowania zadań strukturom lokalnym”[ii]. Iłowiecka-Tańska dodaje, że „Postulowanym modelem państwa był ten, który oznaczał wyrzeczenie się przez jego aparat części dotychczas pełnionych funkcji, delegując je powstającym oddolnie instytucjom. (…). Decentralizacja oznaczać miała zatem stworzenie warunków prawnych, które umożliwiałyby instytucjom obywatelskim przejmowanie zadań”.[iii] Dzisiaj ten model państwa w dużej mierze jest realizowany. Coraz więcej zadań delegowanych jest na organizacje pozarządowe czy firmy prywatne, co dotyczy także w dużym stopniu wydarzeń kulturalnych.  Istnieje jednak wątpliwość, czy rozwój społeczeństwa obywatelskiego przebiega w stronę zamierzoną przez twórców sektora pozarządowego  w Polsce. Kilka lat temu, za sprawą artykułu Agnieszki Graff w „Gazecie wyborczej” przetoczyła się debata na temat tzw. „ngosizacji”. Chociaż tezy Graff wzbudziły burzliwy protest, to jednak większość jej obserwacji należałoby uznać za trafne, zwłaszcza w świetle badań Iłowieckiej-Tańskiej. Przyczyną podjętych przez Graff problemów jest przede wszystkim sposób finansowania organizacji pozarządowych – możliwość dofinansowania jedynie w ściśle określonych czasowo zadań, a nie trwałej, długofalowej działalności. Z jednej strony więc organizacje działające dla publicznego dobra charakteryzuje wieczna niepewność, czy będą miały za co działać przez następny rok, z drugiej – wiele z nich dostosowuje profil swojej działalności do grantowych możliwości, a nie do realnych potrzeb obywateli.”, Iłowiecka-Tańska dostrzega źródeł tych problemów w początkowym uzależnieniu organizacji pozarządowych w Polsce od zachodnich funduszy pomocowych (np. PHARE, USAID), które narzucały ramy funkcjonowania tych instytucji. Dzisiaj podobne uzależnienie strukturalne i mentalnościowe wiąże się z funduszami europejskimi (Program Operacyjny Kapitał Ludzki oraz Innowacyjna Gospodarka).  Autorka opisuje, w jaki sposób kluczowym sposobem myślenia o działalności NGO’sów stał się „projekt” – działalnie z konieczności jednorazowe, zamknięte,  sztywne. Według przytoczonej przez Iłowiecką-Tańską definicji, projekt to „działanie w celu osiągnięcia zakładanych rezultatów, na rzecz określonej grupy docelowej,  w określonym, zamkniętym wymiarze czasu, ograniczone do wybranego obszaru”[iv] .  W efekcie przyjęcia takiej optyki działacze społeczni zaczynają „myśleć projektem”, a coraz mniej przestrzeni zostaje na działania prawdziwie oddolne, spontaniczne, dostosowujące się  w trakcie do zmieniających się warunków. Symptomem tego problemu jest sam język, jakim mówi się dziś o działalności społecznej: „Rzecz dotyczy języka, jakim opisywano zasady pracy społecznej, a zatem także towarzyszącego mu stylu myślenia. Niezależnie bowiem od tego,  która z organizacji szkoleniowych wydawała poradnik o tytule mniej lub bardziej zbliżonym do hasła „planowanie projektów”, użyty w niej dyskurs przypominał mowę społecznych inżynierów. Społecznicy, niczym rasowi technokraci, pisali swoiste poradniki „obsługi rzeczywistości”, stylistyczne przypominające instrukcję obsługi urządzenia”[v] .

Kultura projektu

W jaki sposób powyższe rozważania przekładają się na sytuację w kulturze? Wiele zadań i programów kulturalnych, a szczególnie tych, które mają na uwadze promocję kultury czy przeciwdziałanie kulturalnemu wykluczeniu realizowane są przez organizacje pozarządowe.  Co więcej, inne instytucje kultury, podmioty prywatne  jak i państwowe (takie, jak np. muzea) funkcjonują w dużej mierze w podobny do organizacji pozarządowych  sposób. Zadania, które realizowane były niegdyś siłami etatowych pracowników danej instytucji wspomagane są przez granty, w efekcie coraz częściej realizowane lub współrealizowane przez podmioty zewnętrzne. Zwykła działalność instytucji kultury, powiedzmy, warsztaty dla dzieci w muzeum, staje się „projektem” – niepewnym, często nie realizowanym  sposób ciągły, a niekiedy – droższym (lub po prostu płatnym w przeciwieństwie do bezpłatnych inicjatyw realizowanych wcześniej przez instytucje kultury).  Jednym słowem, wydarzenia staja się często bardziej spektakularne, ale też bardziej jednorazowe i bardziej ekskluzywne.  Mniej mamy stałego repertuaru – wystaw, przedstawień, koncertów – więcej festiwali, które trwają kilka dni, na które trzeba mieć akurat czas w danym momencie. Tymczasem uczestnictwo w regularnych wydarzeniach – np. przedstawieniach teatralnych – staje się udziałem coraz węższej grupy ze względu na barierę cenową. Aby wybrać się z dzieckiem do Centrum Nauki Kopernik – instytucji mającej szeroko popularyzować naukę wśród dzieci i młodzieży –  trzeba zapłacić 22 PLN (bilet normalny) plus  13 zł (bilet dla dziecka). Bilet na koncert do filharmonii kosztuje dziś około 30-50 zł, do teatru – 50-100 zł.  Tego typu polityka kulturalna –  polegająca na jednorazowej spektakularności przy  finansowej niedostępności stałych repertuarów, stanowi barierę dla uczestnictwa nie tylko grup gorzej usytuowanych finansowo, ale również np. dla osób starszych, które nie są w stanie oglądać, dajmy na to, kilku spektakli pod rząd, na zatłoczonych, często prowizorycznie urządzonych salach festiwalowych albo nie mają ochoty brać udziału w darmowym plenerowym koncercie w parku.

Estetyka wykluczenia?

Jest jeszcze drugi aspekt obecnego wykluczenia z kultury,  mniej mierzalny i by może nie tak łatwo zauważalny, może nawet niejako paradoksalny. Jest to szeroko rozumiana forma, otoczka wydarzeń kulturalnych, w moim przekonaniu (choć często wbrew intencjom twórców) wykluczająca. Z jednej strony chodzi tu o szeroko stronę wizualną i proksemiczną (estetyka plakatów, stron internetowych, broszur, wnętrza teatrów, klubokawiarni, galerii sztuki)  , a z drugiej –o język i pojęcia używane do opisu wydarzeń kulturalnych. Przykładów można by podawać tutaj mnóstwo, z różnych dziedzin  życia kulturalnego.  Nazwy festiwali , spektakli czy wystaw, pisane często małą literą lub zapisem fonetycznym, mogą być trudne do odczytania dla wielu mniej obytych osób. Strony internetowe różnych instytucji i organizacji pozarządowych, a także teatrów, zrobione są tak, że niewprawnemu odbiorcy trudno jest znaleźć najpotrzebniejsze informacje (por. np. stronę fundacji Bęć Zmiana czy TR Warszawa).

Czy twórcy nowej, często uznającej się za alternatywną, kultury, zastanawiają się, do jakich właściwie zwracają się odbiorców? Na ile młodzi, wykształceni ludzie (studenci, doktoranci, młoda inteligencja) są świadomie uznawani za jedynych odbiorców tego typu imprez, miejsc, wydarzeń? Bo trudno oczekiwać, że np. do zalanego czerwonym światłem Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat wejdzie osoba po 70-tce (nie będąca Zygmuntem Baumanem) czy sprzedawczyni z pobliskiego kiosku z gazetami. Trudno oczekiwać, że starsza osoba będzie się czuła komfortowo na spektaklu któregoś z małych teatrów na warszawskiej Pradze, siedząc przez półtorej godziny na twardej ławce bez oparcia albo przyjdzie na spotkanie autorskie, na którym brakuje krzeseł, a ludzie tłoczą się na stojąco w małej, dusznej sali.  Elitarność miejsc, które stanowią dziś żywe centra  życia kulturalnego, często zasadza się na drobnych, z pozoru nieistotnych szczegółach czy to związanych ze specyficzną estetyką wystroju, czy to z wygodą korzystania,  szczegółach które  mogą stać się niewidoczną barierą dla osób w innym wieku, wykształceniu, doświadczeniach. Same nazwy wydarzeń kulturalnych, festiwali, spotkań czy programów kulturalnych organizacji pozarządowych mogą być niezrozumiałe czy obce dla sporej części potencjalnych odbiorców.  Jednocześnie ich twórcy bardzo często deklarują walkę z wszelkiego rodzaju wykluczeniem. Podejmowane są  (i słusznie) tematy związane z prawami kobiet, represją odmiennych od dominujących form seksualności, antysemityzmem, rasizmem. Jednak sposób prezentacji tych zagadnień często nie pozwala na dotarcie z przekazem do tych, którzy potencjalnie mogą być podmiotem dyskryminacji: hermetyczna forma sprawia, że przekaz nie jest szeroki, a uprzedzenia mogą być przez tę nieprzyjazną formę potęgowane. Do tego brakuje refleksji nad tymi formami wykluczenia, które leżą u podstaw także współczesnego wykluczenia kulturalnego: biedą, bezrobociem, społeczną degradacją. O zjawisku tym spomina Maria Poprzęcka w kontekście zorganizowanej w ubiegłym roku w Muzeum Narodowym Wystawie Ars Homo Erotica: „Realizacja zapowiadanej w programie walki z wykluczeniem społecznym wymagałaby ekspozycji znacznie mniej sexy. To nie wielkomiejscy, tworzący swoją kulturę geje są w Polsce grupą najbardziej wykluczoną. Są nimi stare kobiety (choćby i mohery), dzieci dziedziczące życie na zasiłku, ludzie z miast, w których upadł jedyny zakład pracy, wegetujący chorzy emeryci, samotne matki nieślubnych dzieci, maltretowane kobiety – lista jest długa i nieefektowna[vi].

Pogarda dla paprotki

Można powiedzieć, że w elitarności dzisiejszej miejskiej, alternatywnej kultury  nie ma niczego szczególnego ani godnego potępienia. Awangardową kulturę zawsze tworzyła elita młodych ludzi, a kapitał kulturowy był, jest i będzie niezbędnym elementem umożliwiającym świadome uczestnictwo w pewnych środowiskach, wydarzeniach i  kręgach zainteresowań . A jednak sądzę, że są możliwe do wyobrażenia miejsca i przestrzenie, w których spotykają się różne grupy społeczne i osoby w różnym wieku. Przestrzenie takie zresztą istnieją, tylko są niezauważane, zaniedbywane, uważane za „obciachowe” czy anachroniczne. Biblioteki publiczne (którym notorycznie brakuje finansów na uzupełnianie zbiorów) domy kultury, tradycyjne małe muzea  nie znajdują dziś poważania ani aprobaty ani wśród rozdzielających publiczne środki finansowe, nie mają tez dobrej passy wśród tych, którzy kształtują dyskurs na temat polityki kulturalnej. „Paprotki,  lamperie,  wszechwładni stróżowie, zniechęceni pracownicy”[vii] – to jest to, co przeszkadza młodym działaczom kultury w tradycyjnych instytucjach. Jednocześnie duże państwowe instytucje kulturalne przechodzą przemiany i reformy, które mają wydobyć je z zaściankowości, anachronizmu, sprawić, aby były bardziej atrakcyjne dla młodych ludzi, zawierały więcej interaktywnych treści, zmienić panującą w nich atmosferę ze sztywnej i czcigodnej na nieformalną, otwartą,  „inkluzywną” (por. np. zakończony fiaskiem projekt „Muzeum Krytycznego” w odniesieniu do Muzeum Narodowego w Warszawie, o którym pisze w cytowanym już artykule Maria Poprzęcka[viii]).  Powstaje jednak pytanie, czy takie zmiany rzeczywiście przyczyniają się do zwiększenia inkluzywności kultury.  Oferta kulturalna, być może bardziej atrakcyjna dla określonych grup młodych ludzi, staje się niezrozumiała czy wręcz niedostępna dla innych. Instytucje kulturalne w ich najbardziej „zapyziałych”, tradycyjnych formach spełniają bardzo istotne funkcje. Działania dotyczące poprawy wizerunku niektórych instytucji uznanych za skostniałe i sztywne mogą okazać się powierzchowne, a może nawet szkodliwe. Badania dotyczące bibliotek wiejskich i w małych miastach  wykazały na przykład, że mieszkańcy są przywiązani do tradycyjnej roli biblioteki i nie chcieliby jej szczególnie gwałtownej modernizacji i cyfryzacji. Wielu z nich nie rozumiało nawet języka, w którym sformułowane były pomysły na reformy (np. pojęć takich, jak e-book, kursy ICT, e-learning). Problemem jest raczej brak nowości wydawniczych, niż brak nowoczesności, multimedialności. Bibliotekarze odczuwali też braki kadrowe i poczucie niedostatku szacunku dla swojego zawodu.  „Ludzie cenią bibliotekę za to, że jest azylem, że czas płynie tam wolniej, że jest bezpiecznie. Bibliotekarz jest ceniony za to, że zna klientów – ludzie starsi przychodzą tam, by wygadać się dzieci odpocząć”. – podsumowują autorki raportu[ix].  Domy kultury również traktowane są z wyższością i krytykowane jako instytucje reliktowe i skostniałe. Jednak ocena ta jest wystawiana z perspektywy wielkomiejskich działaczy kulturalnych, którzy tempo i styl życia kulturalnego dużego miasta uznają za normatywne. Oczywiście nie znaczy to, że placówki te nie mają podlegać zmianom, że nie mają stawać się bardziej otwarte i lepiej informować o swoich działaniach.  Ale jest to kwestia powolnej, ewolucyjnej zmiany, która wymaga przede wszystkim stałego źródła finansowania, a nie zewnętrznej presji i „desantu” NGO-sowego czy wręcz rynkowego sposobu myślenia o kulturze. To drugie podejście widać w raporcie z badań domów kultury przeprowadzonych przez Fundację Inicjatyw Twórczych „ę”:  za cechy negatywne w funkcjonowaniu domów kultury uznaje się  w nim m.in. „brak pracy metodą projektów” , brak pozyskiwania zewnętrznych źródeł finansowania czy liczebną przewagę etatowych pracowników[x].  Czytając opinie specjalistów wypowiadających się na temat bibliotek, domów kultury czy innych instytucji uznawanych, ogólnie rzecz biorąc, za zacofane, można odnieść wrażenie, że według autorów tych analiz obecny model pracy organizacji pozarządowej powinien być wzorem dla wszystkich instytucji kulturalnych.  Jednak przejście od zapyziałych wnętrz z paprotkami do  instytucji myślących technokratyczną logiką realizacji projektów i pozyskiwania grantów może wcale nie dać lepszych rezultatów w postaci zwiększenia uczestnictwa w kulturze wśród społeczności lokalnej. Osoby działające na polu kultury krytykują bezrefleksyjność i brak wizji pracowników „tradycyjnych” instytucji kulturalnych. Jednak tam, gdzie kultura jest  nowoczesna, multimedialna, kreatywna, „inkluzywna” często też brakuje refleksji i otwarcia, otwarcia rozumianego nieco inaczej, niż by chcieli ich twórcy. Analizuje się i (pod wieloma względami słusznie) krytykuje tradycyjne instytucje kultury, brak jednak stosownych analiz i refleksji w odniesieniu do działalności „nowych”, czy też działających według nowej logiki, organizacji zajmujących się kulturą.

Zerwać z pustosłowiem

Współczesna polska polityka  kulturalna jeśli sama nie produkuje, to pogłębia więc specyficzny rodzaj wykluczenia: wykluczenie pomimo deklarowanej inkluzywności, otwarcia,  walki z dyskryminacją i uprzedzeniami. Język kultury – ten werbalny i ten wizualny – pozostaje dziś nieczytelny dla wielu odbiorców, a sposób jej podawania – projektowy, często jednorazowy, coraz droższy w obsłudze – sprawia, że instytucje kultury przestają być powszechne, dostępne dla wszystkich – nie tylko pod względem finansowym. Sytuacja ta w dużej mierze jest analogiczna do tej opisanej przez Iłowiecką – Tańską w odniesieniu do sektora pozarządowego – wśród autorytetów z dziedziny kultury funkcjonuje dziś podobne myślenie – myśli się o kulturze przede wszystkim jako o serii jednorazowych, ciągle zmieniających się przedsięwzięć o dynamicznym charakterze, które mają „włączać” lokalną społeczność, jednak nastawienie na ciągłą zmianę, a nie na stabilność i powszechność utrudnia rzeczywistą (by użyc kolejnego modnego słowa) partycypację. Planowy brak całościowej wizji, niechęć do „narzucania”, „wychowywania”, „traktowania z góry” (czyli tych cech, które mają posiadać tradycyjne instytucje kulturalne)  może utrudniać uczestnictwo w kulturze tym, którzy nie są przyzwyczajeni do aktywnego współtworzenia, a potrzebują jakiejkolwiek stałej oferty kulturalnej. Aby zdemokratyzować kulturę, najpierw należy dać powszechny dostęp do podstawowych jej dóbr, jak choćby do książki – a takiego powszechnego dostępu już nie ma lub jest on mocno utrudniony.  Jeśli go nie umożliwimy kultura zamieni się w „przemysł kreatywny”, nie będzie zaś już publicznym dobrem, z którego wszyscy mogą korzystać, a mówienie o „inkluzywności” i „partycypacji” stanie się pustą nowomową.


[i] Ilona Iłowiecka-Tańska, „Liderzy i działacze. O idei trzeciego sektora w Polsce, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2011.

[ii] Tamże, s. 62.

[iii] Tamże, s. 63-64.

[iv] Tamże, s. 125

[v] Tamże, s. 126.

[vi] http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/2334-raport-z-przegranej-sprawy.html

[vii] Z wypowiedzi Marty Białek-Graczyk na stronie http://www.kongreskultury.pl/title,Edukacja_dzieci_i_mlodziezy_poprzez_kulture,pid,37,oid,35,fsid,24.html

[viii] http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/2334-raport-z-przegranej-sprawy.html

[ix] http://www.biblioteki.org/repository/PLIKI/DOKUMENTY/RAPORTY/Raport_z_badan_terenowych_w_20_gminach.pdf

[x] http://www.zoomnadomykultury.pl/data/files/raport_skrot.pdf